Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/38

Ta strona została przepisana.

Resztę światła zabierają źrenicom, chmur
przybywa i noc ogarnia.
Niby stoi gdzieś szkolny gmach — jak daleka na
morzu latarnia —
ale dotrzeć tam? — trzebaby nart, samolotów,
zaprzęgów, czółen.

W kraju — miljon dzieci bez szkół,
miljon głodnych dzieci — bez szkół —
na ojczyzny sercu nieczułem.

Pięć miljonów młodzieży marnieje na podwórkach, które dym zatruł.
Pracy pragną barki, ramiona,
w żyłach burzy się krew szalona,
głowy tęsknią do wielkich wynalazków, a płuca—
do górskiego wiatru!
Więc dojrzewa tęsknota. Walka wyrasta z niej.
Walka walkę rodzi.
Lud nabiera tchu i — jak słychać — gniew po
całym kraju się pieni.
W Sosnowcu pod gmach województwa z delegacją i śpiewem szli młodzi,
w kieszeniach mając pełno korków, szpagatów,
niedopałków, kamieni.
Gazety doniosły, że w Łodzi, na przedmieściu,
w magistrackiej stołówce,
łyżki rondle patelnie kotły wydzwaniały blaszane
hołubce
na łbach dobroczyńców — gdy chłopcom
podano do stołu rosół z obierków.