Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/42

Ta strona została skorygowana.

Był to gniew — ale gniew ściśnięty
w jedną bryłkę, tętniącą bezgłośnie.
Poprzez bruku kamienne skręty
słyszeć mogłeś, jak trawa rośnie.

Gniew to był — ale nie ten, co drzewa
z korzeniami wywraca, jak burza...
Gdzieś szczęknęła brama od podwórza...
Tynk oddycha. Cisza nabrzmiewa.



Tym, który wystąpił i dłoń wgórę wzniósł,
był Andrzej Skobelek. Przez noc tę
sen dziki, jak chwast, w żywe ciało mu wrósł,
i usta napoił mu octem,

i lica naznaczył mu piętnem bladości,
i ciężkie pod brwią wybił sińce,
i wszystko powikłał, i nic nie uprościł,
i wlókł, jak pajaca, na lince.

Stał Andrzej, na bosych kołysząc się stopach.
Przemówił. We krtani czuł grudy.
Krztusiło. Sekunda. Już lżej. Prędko chłopak
nauczył się gorzkiej obłudy.

Więc najpierw przeprosił, że żaden orator,
że mówić nie będzie perliście,
nachylał się, ręce zaplatał, rozplątał
(nie słowa leciały, lecz liście).