Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Tylko świece zielonych szyszek,
tylko w niebo wtopiony szczyt,
jak chwiejący się w słońcu szyszak,
tylko wrzos, który niegdyś kwitł,

jasny mech, gdy stopy ogarnia,
grzyb, pleniący się bujnie na pniach,
budzą myśl, że to nie trupiarnia,
lecz przyrody żyjący gmach.

W alej cienistych milczeniu głębokiem
Andrzej ochłonął po niedawnym wstrząsie
i krocząc równo, prędko, ścigał okiem
rude wiewiórki, jak po sosnach pną się,
strącając płaty łuski.

Jeśli przedtem
samotność była nad siły ciężarem,
teraz czuł Andrzej: dobrze się tak włóczyć,
gdy głowa czysta, serce bije szeptem
ramię słodkim nacieczone żarem.
Resztę zapomniał. Zaczynał się uczyć
nowych, dotychczas niepojętych uczuć,
które oddechem były i oddalą,
pustką i pełnia, słabością i mocą,
które, nie wiedział, skąd przyszły i poco,
lecz wiedział, że są; że są. — i że pałą!

Przystanął. Palcem dotknął rany w drzewie,
tam, gdzie się włókna splatają najmłodsze.
Przyszło mu na myśl, że doprawdy nie wie,