Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/63

Ta strona została przepisana.

Andrzej: Używasz nazbyt mądrych wyrażeń i niepotrzebnie zawracasz mi głowę.
Bogdan: Kiedy już przemogłem się i pierwszy wykrztusiłem słowo, nie nastraszysz mnie wydęciem policzków. Draniu! Palcem takich pokazywać! Tfu, powiadam! Wyszło z ciebie świństwo najaw, jak z żaby, gdy ją nakłuć patykiem. Ale czy wierzyłeś przynajmniej w swoją dziurawą rację? To słodkie rechotanie, czy było naturalnyrn głosem twojego serca? Co ci przyobiecano, blondasie, wzamian za złamanie walki?
Andrzej: Co ci przyobiecano wzamian za śledzenie mnie? Z drzew wylazłeś, podpatrywaczu, wracajże między drzewa!
Bogdan: Iście drewniane żarty! Aż po dziw bierze, skąd w tobie tyle bezczelności? Spacerujesz po lesie, jakby nigdy nic, wzdychasz do wiewiórek, gdy ja miejsca nie mogę sobie znaleźć! Słuchaj, nie będę ci dokuczać, porozmawiajmy szczerze. Dręczy mnie uparta myśl — ot, drzazga, która ugrzęzła w głowie. Boję się, że i moja jest wina. Boję się, że popełniłem fałsz, rymując ironicznie krówkę z majówką i świeczkę z wycieczką. Jak często naszym chłopakom trafia się wąchać polny wiatr? Jaką znają kąpiel prócz ścieków i glinianek? Przed nimi otwierały się zielone perspektywy, a ja ich namawiałem, aby gwizdnęli na słoneczną pogodę i poszli się bić. Nieraz chodziliśmy z rozkrwawionemi nosami i niktby się nie uchylił, gdyby trzeba było jutro. Ale wycieczka wycieczką i dzisiaj święto. Znaczy było tak: ja, zapatrzony we własną goto-