w gąszcze, przyczaił się, przystanął, patrzy:
przed nim, półkolem drzew obramowana,
cała w paprociach, ściele się polana,
po której Anna z orszakiem rówiennic
wodziła tańce — o, chyba przed laty!
Gdzie są tancerki? Gdzie jest wdzięczny wieniec
pąków? Gdzie malwy, dziewanny, bławaty,
głóg? Prysła magja barw i wszystko tonie
w jednym szkarłatnym jednostajnym tonie,
który oznacza, że oto zapadło
za horyzontu brzeg — dnia tego słońce.
Polana w cienkiej z gałęzi koronce
wygląda niby płomienne widziadło.
Wkoło bór takim gęstym zwarł się pasem
i tak wysoko sięgły drzewne głowy,
że skrawek nieba, widny ponad lasem,
jest sino-szary, zimny i surowy.
A dołem noc przewiewa już i chce na
zaroślach welon rozciągnąć uroczny.
Więc jeden świat ogromny był i mroczny,
a wgłębi drugi świat jak teatralna scena —
pełny krwawej urody.
Wtenczas gniew powstał
w Andrzeju. Drobną pięść, twardą i prostą
podniósł do góry i wyszeptał głucho
trzykrotną klątwę.
Strona:Lucjan Szenwald - Scena przy strumieniu.djvu/82
Ta strona została przepisana.