czyni koło siebie wrzawę — skromna praca proseminaryjna jest niewątpliwym krokiem naprzód.
Mistrzami moimi (z jakichże nizin patrzeć muszę na ich wysokie pomniki!) byli Ajschylos, Wergiljusz, Szekspir, Shelley, Mickiewicz, Słowacki — nazwiska, które na twarzach współczesnej generacji poetyckiej wypaliłyby rumieniec wstydu, gdyby nie to, że ta generacja nieomal nie wie, co to za jedni.
Nigdy nie zrozumiem, jak można godzić się z myślą, że twórczość nasza nadal będzie o tyle — o całą poezję — niższa od tego, co zdziałały te wielkoludy.
Długo i troskliwie pracowałem w ich laboratorjach i uznanie tej pilności jest jednym z niewielu zaszczytów, o które się ubiegam. Jeżeli do słabych moich strof, tem ważnych, że usiłują złowić puls współczesnego życia, przedostało się nieco potężnego ducha, który czerpać z najpiękniejszych ksiąg świata było i jest radością nie do opisania — niechże to na początek wystarczy.
Gdy mowa o dziełach, które ze szczególną siłą zaciążyły nad „Sceną przy Strumieniu“, to dla celów informacyjnych nazwę przejmujący poemat Shelley’a — „Alastor, czyli Duch Samotności“ (istnieje po polsku w doskonałym przekładzie Kasprowicza).