Ode skib, które kąkol pokrył,
po nieznanych samotnych tropach,
ku dąbrowy głębinom mokrym
zamyślony podąża chłopak.
Czapkę wcisnął głęboko na oczy,
głowę nisko ku ziemi zwiesił,
i po mchu cichym krokiem kroczy,
i zaszywa się w gęstym lesie.
Od czterech godzin Andrzej włóczył nogi
po ciemnolistnych, okwitłych konwaliach,
przez uroczyska, wąwozy, rozłogi,
po kłodach, po korzeniach, w głąb!
Jak wariat,
dłonią tarł czoło i próbował twarzą
darni, czy miękka, i kory, czy szorstka,
patrzał na chrząszcze, jak po liściu łatą,
i jak niszczeje jędrna liścia cząstka
i nagi świeci nerw. Od czterech godzin
z płonącą głową po zieleni chodził
i pojąć nie mógł.
Najpierw były trwożne
spojrzenia, pełne nieufnych światełek,
potem wykrętnych odpowiedzi szereg,
ubranych w słowa chłodne i ostrożne.
Potem już tylko między sobą szeptem,
ukrytą myślą, której nic nie wstrzyma,
lub wymownymi gadali oczyma.
Stali grupami. Kiedy Andrzej szedł tam,
Strona:Lucjan Szenwald - Utwory poetyckie.djvu/137
Ta strona została przepisana.