i — całą ciała szerokością przywarł
do krzaku.
Twarzą oparty o ciernie,
wstrzymując oddech, trwał nieporuszony,
i tylko pragnął, ażeby bezszmernie
biło mu serce.
Puszysty dmuchawiec,
swawolnym wiatrem w krzak zawieruszony,
siadł mu na ustach.
A on patrzał, patrzał
na Annę, która, w promieniach się pławiąc,
stała — tak blisko! że mgiełka najrzadsza
gęstszym welonem przykryłaby rysy,
niż ta odległość mała. Mógłby dłonią
zerwać we włos jej wplecione irysy,
gdyby chciał. Mógłby nawet sięgnąć po nią
i dotknąć haftu, co ją wpół otula,
lecz nie chciał.
Czarno-złocista zazula,
spod pokryw lotne wysunąwszy błony,
na czoło jego spadła i z furkotem
znów odleciała.
A on, urzeczony,
wciąż patrzał, patrzał, i rozmyślał o tem,
jak Anna może, mając taką kibić,
stojąc tak cicho, ledwo drgając stopą,
z powikłanego rytmu się nie wybić?
Strona:Lucjan Szenwald - Utwory poetyckie.djvu/143
Ta strona została przepisana.