mały i znużony chłopak,
oddychają twarzą w twarz.
Z nastroszonej kępy wzleciały nagle
dwa motyle — ciemne, ciche i duże,
i nad żółtym jaskrem wirują w górze,
skrzydeł aksamitne kołysząc żagle.
W tym locie jest lęk, niepewność, wahanie:
czy kwiaty słodkie? czy warto siąść na nie?
Zapach mówi: nie. I na powój blady
opadły wielkie świecące owady
tak lekko, jak po wiolinowych strunach
melodyjne ręce bezgłośnie idą.
W słońcu zabłysnął łagodny rysunek
składanych, to znów rozkładanych skrzydeł.
Andrzej, widząc to, dźwignął się z murawy,
wstał na kolana, rozprostował stawy,
patrząc w motyle, po kwiatach chodzące,
mówił, a wiatr nosił głosy po łące:
„Motyle! Motyle! Motyle!
Kolorowe dzieci powietrza!
Lotniejsze ode mnie o tyle!
Szczęśliwsze ode mnie o tyle!
Was upaja rosa najbledsza,
pocałunek słońca was karmi.
Strona:Lucjan Szenwald - Utwory poetyckie.djvu/152
Ta strona została przepisana.