Mierzchną obłoki. Chwila goni chwilę.
Fala goni falę.
Jak obraz lilii, odbity w jeziorze,
czyste zarysy ma i barwy hoże,
dopóki tafla gładka i świecąca;
lecz niech tylko wiatr fale poroztrąca
i szorstką ręką uderzy w powierzchnie,
a wnet się obraz zamąci i spierzchnie,
wydłuży, zmarszczy, postrzępi, pozwija,
jakby nie kwiat to był, lecz wodna żmija:
tak w rysach Anny zachodziła zmiana:
znikła gdzieś czoła pogoda świetlana,
a w kątach oczu, które brew ocienia,
osiadł na moment grymas przerażenia,
blady i śliski; delikatne usta
zadrżały wątle, potem się zacięły,
skrzywiły się, uniosły, i wydęły
w wyraz pogardy, pychy, obrzydzenia,
wyższości, która, nie poznasz, jak pusta!
Z twarzą do góry podniesioną, ręce
trzymając blisko siebie, przy sukience,
jak gdyby bojąc się, że w tym przelocie
zawadzi o brud i skala się w błocie,
uskoczyła w bok, a potem jak strzała
pobiegła w leśny gąszcz i zawołała:
„Proszę pani! Proszę pani! Proszę pani!
Tu jakiś łobuz chodzi i cygani,
brudny, obdarty, ordynarny łobuz!“