Strona:Lucjan Szenwald - Utwory poetyckie.djvu/31

Ta strona została skorygowana.
Warszawa


Hej! Dźwignęło się słońce, rozwaliło chmury
i miażdży gniewną stopą blade tarcze dachów;
zadygotał pod ciosem wąż oślepłych ulic,
samochody frunęły w panicznym przestrachu.

Parowozy pędzące srebrną perspektywą
stanęły, w lśniące zęby zwalone kułakiem,
wykrzywiły się gwizdem, garścią jasnych rakiet,
i padły zionąc ogniem i opokę ryjąc.

Pierwszy to raz potoków słonecznych ulewa
kuła trotuar z siłą żelaznego młota,
dźwigała w chmury niby elektryczny lewar,
i toczyła, kręciła jak motor ze złota.

Zgnębione, płaskie nosy balkonów bezradnych
ustąpiły pokornie z powietrznej kolumny.
Szyby wklęsły w głąb komnat i na meble spadły,
wparte słupem ogromnym, płomienistym, szumnym.

Zawrotne leje kręcił żar w spalonym gruncie.
nasypywał je ludźmi niby much flotyllą,
przywalał niby głazem, miotał złote uncje
i przegryzał, potężnych kłów zjeżając milion.

Pada zgniecione miasto płaską taflą ulic,
płaszczony, rozpłatany sunie domów kontur.