W nieruchomych wybłyskach metalowych klamek,
oślepłymi oczami wbita w szarą nicość,
ponuro waży w dłoniach zaciśnięty zamek,
opatrzony żelazną gwiazdą — tajemnicą.
Bonanse meksykańskie, Tagi, Kalifornie
płyną wrącym strumieniem w hebanowe muszle;
i wypełnia się skrzynia, pęcznieje potwornie
i — jeszcze jedna kropla — a pęknie i buchnie.
Daremnie jęczy, wyje, skowyczy i skomli,
że połknięty kwadrylion dusi ją i gniecie,
prosi o włamywacza, żeby ją uwolnił
i diamentowym nożem czarną ranę przeciął.
Daremnie krew puszczają purpurowe diabły,
krew czarną i spienioną, warczącą boleśnie —
w czerepie zahuczały tysiączne kowadła!
Hej! Czerep rozbić! Czerep! — Bo padnie i zdechnie.
W bezwładny przesyt walą okrwawione młoty!
Hej! Wymioty złociste! Metalowa flegma!
Błyskiem w zbielałe oczy! W uszy kołowroty!
Skrzydeł jej! Niech wyrzyga i niech wichry przegna!
Pęd w szyby! Rozsadzone przezroczyste błony.
Pęd w szyby! Już w powietrzu, na ogromnych torach.
Strona:Lucjan Szenwald - Utwory poetyckie.djvu/37
Ta strona została skorygowana.
Kasa