O ból wołamy, chmury, przepaście, oceany!
Wołamy serc młotami, wodospadami krwi.
Ostrzami najeżone po niebie chmury łażą
kalecząc się o blachy przepołowionych łun.
Ulewo kul zawrotna — załoskocz w twarz cmentarzom!
Płomiennych gwoździ deszczu — wichurą na nas luń!
Niech nam zielona trwoga rozdzwoni dreszczem zęby,
niech krwawe oczodoły w przepastny gruchną lej.
Umarłych ze słodyczy niech pian zachłysną kłęby —
szkieletom żywych, śmierci, żywiołu życie wlej!
Bo jeśli oddech krótki, a ziemia jest bezkresna,
bo jeśli trzeba wiecznie i ssać i gryźć i żuć,
po wodzie i po niebie porozwlekamy niesmak
i tchem — eteru krople pozamieniamy w żółć.
I może się zbuntuje zatruta żółcią ziemia,
rozbabrze się wulkanem, szczeliną przerżnie brzuch
potrzaska dumnie karki, zawyje po korzeniach,
zagwiżdże w nozdrza wichrem, rozdmucha kości w puch.
I nic. Skłębiona czeluść w błękitny runie wiszar.
Pustynny będzie wieczór. Dalekie gwiazdy. Sierp.
Na wodzie cisza trupia. W powietrzu martwa cisza
W zaświaty idzie słońce, bolesnych pełne szczerb.