martwe słowiki, smukłe zajęcze tułowie,
mające krwi kałuże własnej za wezgłowie.
Transmisyjna maszyna w toku wartkim szarpie
myszy z mojego biurka i z akwarium karpie,
a na krysztale kona księżycowy denat,
mój kot, nocny wirtuoz miłosnych serenad.
Ból ściska mnie za serce i podchodzi wyżej,
do gardła. O! Bo nawet mój szlachetny wyżeł,
filut, łowca, filozof, najlepszy towarzysz,
leży — poćwiartowany. O czymże tak gwarzysz,
psie drogi, z przepiórkami bez głów i bez skrzydeł?
Tak samo tyś je kiedyś zapędzał do sideł,
a teraz śmierć, okrutny i wszechwładny lekarz,
położyła cię we krwi — i więcej nie szczekasz.
Tu leży ten, co zawsze lubił leżeć w słońcu
i kłów kłapaniem płoszyć natarczywe muchy.
Żył jak na psa przystoi, a że umarł w końcu,
winien jest temu autor i złośliwe duchy.
Zawsze dostawał dobrą i obfitą strawę,
niejedną z panem swoim przetrzymał wyprawę,
sztuki czynił przedziwne i skakał przez parkan —
aż hycel go pochwycił na hyclowski arkan,
udusił, wypaproszył, wymoczył i spulchnił,
i tajemnie dostarczył do podziemnej kuchni.
Tam, gdy już nań spadały przeznaczeń tarany,
przez pana swego z objęć zniszczenia wyrwany,
w koszyku na powierzchnię ziemską przewieziony,
jest zabalsamowany i tu pogrzebiony.
Requiescat in pace! Pobożny pielgrzymie,
módl się krótko — i ruszaj dalej, w Boże imię!