Nagle w sieni barchanu szmer i wiader dzwoniąca próżnia:
gospodyni! zaspana! w śnieg! — i ciepłem dłoni rozluźnia
zmarznięte zawiasy studni: wodo płyń!
Już dzień! Pan Breje siadł w betach, na twarzy ma uśmiech niemądry,
skrobie się w kark, a Franek wytyka głowę spod kołdry,
tyłkiem wierci na łożu z skrzyń!
Więc dzień? Alojzy Breje nogawice pospiesznie wciąga,
gospodyni rozpala szczapy, a Franek, syn tych obojga,
parska mydłem, wybijając takt.
Od kipiącego czajnika idą mgły kolorowe,
a Franek wywleka z sieni wielki błyszczący rower,
schodzi na podmiejski trakt
i w siodło — i nacisk
na migocący pedał!
To nie szum lotnych racic,
to nie srebrna torpeda,
ale dwie gwiazdy — dwie osie
w zawiei szprych — i dalej,
po kostce, po szosie,
od Wilanowa do Alej!
Zawrotnie — telegraf —
gałkami w dzwon — dojrzał!
Śniegowe allegro!
Blask w oczy! Wiatr w nozdrza!
Tych krzaków — czy armie
w panicznej ucieczce?
Krwi młodej alarmie!
Rwij skronie! grzmij wiecznie!