a kolejkę prowadzi karzełek,
karzełek na nosie ma szkiełka,
a kolejka to jest dwuszereg
numerowanych miejsc.
Z jednej talii kart taki piękny sklep,
dzień dobry, papo Brejc,
roboty szukam. Wyrzuć na zbity łeb!
Cóżeś tak oklapł?
Jaśka... Zamurowują... Cegła na piersi...
Franek budzi się. Nad nim w binoklach
lekarze dwaj, od aniołów bielsi...
W rozchwiei szronowych firanek, w srebrzącym się wróblim świrze
— chata podmiejska; mróz futrzanym językiem liże
łukowe tafelki szyb;
z sieni wychodzi pan Brejc, przystaje w progu i słucha,
czerwone frędzle szalu wyłażą mu spod kożucha,
na głowie kapelusz jak grzyb;
z dwoma wiadrami ku studni zaspana brnie gospodyni
i staje; słońce staje na krańcu śniegowej pustyni —
w rosnący wsłuchane huk;
szosę przejeżdża furgon z ładunkiem pustych blaszanek;
gospodyni mówi: „Wiesz? tej nocy śnił mi się Franek,
nie wiem czemu — z łyżwami u nóg“.
„Ciszej — powiada pan Brejc — gadatliwa kobieto, ciszej!
Nie wiem, czy i ty słyszysz to, co ja teraz słyszę,
to dzikie tętnienie, dudnienie?
gdyby na białym śniegu pożar wybuchł czerwony,
nie taki by alarm szedł... Czemu, czemu te dzwony
we mnie — i wciąż — szaleniej?