Mróz pęka w gwiazdy szczelin,
młotami światła kuty,
w ten dzień, w niedzielny dzień
w przedsionkach stanął Luty
i nie chciał na dwór wyjść, aż
nie dostał biczem z ognia,
i pomknął — szklany łyżwiarz —
i śnieg z dzwonnicy odwiał.
Ze śpiżu lane kwiaty
huczą w kościelnej wieży;
nie wierzy mur szczerbaty,
okrąglak drzew nie wierzy
(pod wapnem śnieżnych bieleń
wspominający zieleń)
— że to niedzielny dzień
— że to weselny dzień.
Przed kruchtą ciżba szara
w na twarz wciśniętych czapach.
Gdy z nozdrzy świszczę para,
miły jest potu zapach,
dobrze się wcisnąć bodaj
w sam gąszcz i spać jak chrabąszcz.
Hej, pali się tej młodej,
że w taki dzień chce za mąż!
A Luty — szklisty Luty —
na łyżwach sunie ze świstem,
w telegraficzne druty
uderza pięścią iskier,
kominom chat doskwiera,
w śniegowej lecący trąbie,
a jego srebrna siekiera
choiny przydrożne rąbie.