Kto tam huka po płotach?
Kto w pędzie gałęzie strzyże?
To wicher rogatki dopadł —
ma rower zamiast łyżew,
ma zamiast chmur — czuprynę
i oczy zamiast błyskawic;
zwierając palce sine,
nad kierownicą zawisł:
jak bryła lodowa — nim
na szosę z hukiem runie;
jak ciężar dwudziestu zim,
zgęszczony w jednym piorunie,
ułożył się tuman biały
i wiatr nad głową scichł,
migają skrzypiące pedały
wśród oszronionych szprych,
a cień od roweru pada, i zgina się, i przyklęka!
Na horyzoncie nieśmiały gwizd: to poranna kolejka,
wyłaniający się z dali ledwie brzęczący owad,
który urośnie i przejdzie, niby krępa chmura gradowa.
Nie widząc nic,
prócz dwóch linii tęskniących do siebie, a nie zbiegających się nigdy!
Nie czując nic,
prócz utkwionego w gardle wielkiego palca krzywdy!
Nie wiedząc o tym,
że popękana skóra twarzy
we krwi
— jednym roweru obrotem
miażdżąc lodowe okruchy
— bezwładny, od bólu głuchy —
Franek wjechał na tor.