W cichym śpiewie konwalii tyle szczęku i zgrzytu,
ile pasem czerwonych w delikatnej mgle świtu.
Tyle grzybów trujących na zieleni, na puchu,
ile męki jest w kraju, ile żelaz w łańcuchu.
W borze mrocznym, urocznym, pełnym jemioł i leszczyn,
takie świsty, poświsty, że aż w bukach kość trzeszczy.
A im więcej serc chłopskich w macierzance się spali,
tym kalina dostaje urodziwszych korali.
A im więcej krwi chłopskiej w ciemniejące mchy wsiąka,
tym ostrzejszym zapachem każda leśna tchnie łąka.
A im więcej kamieni w strudze sinej utonie,
tym są mędrsze i starsze łyse dęby na skłonie.
Dajesz zdrowie i siłę, dajesz życia puls, lesie,
komu twoja żywica lekko w nozdrza się niesie.
Dajesz śmierci pieszczotę na posłaniu z traw uschłem,
kogo w twoje ostępy głód zapędzi powrósłem.
Panom wiejesz słodyczą, chłopom szumisz goryczą,
nawet krowy biedackie, omijając cię, ryczą.
Ale w mieście, w zaduchu przepełnionych izb, dziatwa
tęskni, tęskni za lasem —
i w liczbach, jak drzewach, się gmatwa.