i sążnie izb, i korytarze,
i ławek chór, i podia katedr,
i szaf szerokie, nieme twarze,
i karcer — mroczny, groźny krater,
i gzymsy, i framugi okien
z zieloną wkoło ram wypustką
i czas, mierzony ciężkim krokiem,
i wzniosła myśl, mierzona pustką.
Przez okna właśnie wchodził świt,
jak uzbrojony łomem złodziej,
i w blasku, co na gzymsach kwitł,
wyglądał gmach z kamiennych płyt
nie piękniej — ale trochę młodziej.
Po odrętwiałych grzbietach ław
budziły się stalowe błyski.
Jeszcze nie umilkł chrobot bliski
nocnych pod progiem mysich spraw,
gdy słońce szło przez izbę wpław.
Więc coraz więcej siwych plam
iskrami wpada w kałamarze,
szafy w łagodnym toną żarze,
po ścianach żółty pełznie szlam,
i nawet sina deska ścienna,
pokryta rąk niezdarnych dziełem,
przetarła się, i — jeszcze senna —
błysnęła tarczą linoleum.