I zawsze więcej z siebie da, niżeli bierze,
Bo on jest z tych, co zwykli oddawać w ofierze
Całe życie.
Do końca. Prawdziwie i szczerze.
On jednoczył skłóconych, rozmaitych godził,
Słabym dał wiarę w rozmach wspólnego ramienia.
On był duszą oddziału, którym współdowodził,
I dla żołnierzy stał się czemś nakształt sumienia.
On był z tych, którzy wojsku naszemu skrzydlaty
Nadają polot w przyszłość — oficer oświaty!
Spróbujcie w rękę ująć pulsujące źródło.
Wiatr zatrzymajcie, aby fali nie poruszał!
Znałem Kalinowskiego. Jak mu było trudno
Wywierać na człowieku władzę! Jak się zmuszał
On do rozkazywania! Jak coraz to częściej
Przemagał drżenie głosu nasileniem woli!
A kiedy karał, widać było, że go boli,
A gdy nagradzał, w oczach jego było szczęście.
Nas wspólne połączyły marszruty i troski,
Dzieliliśmy się wodą, iskrą w papierosie.
Gdy śpiew żołnierzy dzwonił po wieczornej rosie,
Śmieliśmy się, że echo dojdzie aż do Polski.
I jako tej planety przyjaznej odbicie,
Co pierwsza wschodzi, gaśnie ostatnia o świcie —
Tak dzisiaj od tła wspomnień moich się oddziela
I trwa osobno, oku pamięci widoma —
Twarz krępa, niby ziemniak z oczkami wesela,
I cała Twoja postać życzliwego gnoma.
Wjechałeś w wąwóz, między krzewów żywopłoty,
Wiozłeś raport — nie wiedząc, że wieziesz testament.
Nagle niebo ściemniało — to były te same,
Któreś ponad Warszawą przeklął, samoloty.