Dom Gillisów był rzęsiście oświetlony i pełen gości. Leonard Kimball ze Spencervale i Morgan Bell z Carmody spoglądali na siebie z przeciwległych końców salonu. W pokoju było kilka wesołych dziewcząt. Ruby ubrana była biało, a oczy jej i policzki błyszczały mocno. Śmiała się i mówiła nieustannie, a gdy inne dziewczęta odeszły, zabrała Anię nagórę, aby jej pokazać swoje nowe suknie letnie.
— Kazałam sobie uszyć niebieską jedwabną, ale jest trochę za ciężka na lato. Zostawię ją chyba na jesień. Wiesz przecież, że będę uczyła w Białych Piaskach. Jak ci się podoba mój kapelusz? Ten, który nosiłaś wczoraj w kościele, był rzeczywiście ładny. Ale ja wolę jaśniejsze. Czy zauważyłaś tych dwóch śmiesznych chłopców nadole? Każdy z nich przyszedł z zamiarem przesiedzenia tu tak długo, aż drugi odejdzie. Z żadnego z nich nic sobie nie robię. Herbert Spencer jest jedynym, który mi się podoba. Niekiedy zdaje mi się, że on jest „tym Jedynym“. Podczas Bożego Narodzenia zdawało mi się, że jest nim nauczyciel ze Spencervale. Ale odkryłam w nim cechy, które skłoniły mnie do odwrócenia się od niego. Omal nie oszalał. Wolałabym, aby ci dwaj chłopcy nie przyszli dzisiejszego wieczora. Chciałam się dzisiaj wygadać z tobą, Aniu, i opowiedzieć ci moc najrozmaitszych rzeczy. Byłyśmy przecież zawsze dobremi koleżankami, prawda?
Ruby otoczyła szyję Ani ramieniem i roześmiała się. Ale oczy ich spotkały się na chwilę i poza blaskiem źrenic Ruby ujrzała Ania coś, od czego serce jej ścisnęło się boleśnie.
— Przychodź do mnie często, dobrze, Aniu? — szepnęła Ruby. — Przychodź sama — jesteś mi potrzebna.
— Czy czujesz się zupełnie dobrze, Ruby?
Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.