Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

wracają z kościoła, Tadzio uznał, że trzeba pójść do domu. Zdjął palto Tomka, przybrał znowu dawny wygląd i z westchnieniem odwrócił się do swego sznura z pstrągami. Nie można było przecież zabrać ich do domu.
— Czy nie wspaniale spędziliśmy czas? — zawołał wyzywająco, gdy schodzili po stoku.
— Ja nie, — odpowiedziała Tola. — I nie sądzę, że ty miałeś z tego przyjemność.
— Ja tak! — zawołał Tadzio, ale głosem niezupełnie szczerym. — Że tobie nie było miło, nic w tem dziwnego. Siedziałaś cicho jak mysz.
— Nie mam zamiaru bawić się z Cottonami, — rzekła Tola wyniośle.
— Cottonowie są bardzo porządni, — odpowiedział Tadzio, — i lepiej spędzają czas niż my. Robią to, co im się podoba, i mówią to, co chcą. I ja tak będę teraz robił.
— Wiele jest rzeczy, których nie odważysz się wobec ludzi powiedzieć, — odpowiedziała Tola.
— Nie, takich rzeczy niema!
— Owszem, są, — upierała się Tola
Tadzio nie czuł się zupełnie dobrze, chociaż raczejby się dał zabić, niż przyznał to wobec Toli. Teraz, gdy skończyła się rozkosz zabawy, poczęły go trapić wątpliwości. Może ostatecznie byłoby lepiej, gdyby był poszedł do kościoła. Chociaż pani Linde była dokuczliwa, to jednak miała stale w kuchni pudełko słodyczy, a skąpa nie była. W tej przykrej chwili Tadzio przypomniał sobie, że gdy w zeszłym tygodniu podarł w szkole spodnie, pani Linde zreperowała je i ani słowem nie wspomniała o tem Maryli.
Ale czara niegodziwości Tadzia jeszcze nie była pełna. Musiał przyznać, że jeden grzech wymagał drugiego