Ania siedziała z Ruby w ogrodzie Gillisów; dzień przeminął powoli. Było gorące, parne południe letnie. Teraz zbliżał się wieczór.
Ania odmówiła przejażdżki przy świetle księżyca na wybrzeże w Białych Piaskach, aby móc spędzić wieczór z Ruby Gillis. Wiele wieczorów tego lata spędziła w ten sposób, chociaż często zastanawiała się, czy przyniesie to komu korzyść, i nieraz wracała do domu z postanowieniem niechodzenia więcej do Ruby.
W miarę przemijania lata Ruby stawała się coraz bledsza; ze szkoły w Białych Piaskach chwilowo zrezygnowała, gdyż „ojciec jej był zdania, że lepiej, aby zaczęła pracę dopiero od Nowego Roku“ — a ulubione robótki często wypadały jej z rąk, które już były zbyt zmęczone. Zawsze jednak była wesoła, pełna nadziei, zawsze szczebiotała i opowiadała o swoich adoratorach, o ich rywalizacji i zmartwieniach. I to właśnie tak bardzo utrudniało Ani te odwiedziny. Co było niegdyś naiwne i zabawne, stało się teraz okrutne — śmierć przeglądała przez uporczywą maskę życia. Ale Ruby przywiązywała się do niej coraz silniej i nigdy jej nie pozwalała odejść, aż jej nie przyrzekła, że niedługo przyjdzie znowu. Pani Linde zrzędziła na częste wizyty Ani i przepowiadała, że zarazi się ona suchotami. Nawet Maryla nie była z tego zadowolona.
Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XIV.
Wieczne rozstanie.