leżeńskiego z ławy szkolnej — coś, co temu stosunkowi groziło zniszczeniem.
„Dawniej nigdy nie cieszyłam się, gdy Gilbert odchodził“, pomyślała nawpół ze skruchą, nawpół z zatroskaniem, wkraczając sama na dróżkę. „Przyjaźń nasza zostanie zburzona, jeżeli będą się go nadal trzymały te głupstwa. A ja nie chcę dopuścić, żeby została zburzona. O, dlaczego chłopcy nie potrafią być rozsądni!“
Ania doznawała przykrego uczucia, że tak samo „nierozsądnem“ było, iż czuła jeszcze na ręku gorące dotknięcie dłoni Gilberta, i to tak wyraźnie, jak czuła je w owej krótkiej chwili, gdy dłoń jego leżała na jej ręku; a tem mniej rozsądnem, że świadomość ta bynajmniej nie wydawała się jej przykra — zupełnie odwrotnie, niż przy podobnym ruchu ze strony Karola Slone, gdy siedzieli razem przez ciąg jednego tańca na zabawie w Białych Piaskach przed trzema dniami.
Ania wzdrygnęła się na to niemiłe wspomnienie. Ale wszystkie te myśli o zadurzonych młodzieńcach rozwiały się, gdy wkroczyła w znajomą, niesentymentalną atmosferę kuchni na Zielonem Wzgórzu, gdzie ośmioletni chłopiec gorzko płakał na kanapie.
— Co się stało, Tadziu? — zapytała Ania, obejmując go. — Gdzie Maryla i Tola?
— Maryla kładzie Tolę spać, — łkał Tadzio, — a ja płaczę, bo Tola spadła ze schodów piwnicy i zdrapała sobie skórę na nosie i...
— No, dobrze już, nie płacz, kochanie. Naturalnie martwi cię to, ale płacz nikomu nie pomoże. Jutro będzie znowu zdrowa. Płacz nikomu nie pomaga, Tadziku, i...
— Ja nie dlatego płaczę, że Tola spadła ze schodów, — zawołał chłopiec jeszcze głośniej, przerywając
Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.