Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

wrażenie, że jestem niedostrzegalna gołem okiem. Janusz nie powiedział ani słowa o kobietach i ani razu nie spojrzał na mnie. Ale rozumiałam mimo to, jaką byłam nędzną, lekkomyślną, małoduszną, drobną istotką i jak bardzo musiałam się różnić od ideału kobiecego Janusza. Ona musiałaby być wielka i silna i szlachetna. Był taki poważny i subtelny i szczery. Był wszystkiem, czem duchowny powinien być. Nie rozumiałam, że mógł mi się kiedyś wydawać brzydkim — ale przecież jest jednak brzydki! — mimo swych natchnionych oczu i inteligentnych brwi.
Było to wspaniałe kazanie, gotowa byłam słuchać go przez całe życie. O, pragnęłam w tej chwili być taką, jak Ty, Aniu.
Po drodze do domu przyłączył się do mnie i uśmiechał się tak wesoło, jak zwykle, ale uśmiech jego nie mógł mnie już złudzić. Ujrzałam prawdziwego Janusza. Ciekawa byłam, czy ujrzy on kiedykolwiek prawdziwą Filę, której nie widział dotąd nikt, nawet Ty, Aniu.
„Januszu“, rzekłam, zapominając nazwać go panem Blake — czy to nie było okropne? — ale bywają chwile gdy takie sprawy nie mają znaczenia, — „Januszu, jest pan urodzony na duchownego! Nie mógł pan zostać niczem innem!“
„Nie, nie mogłem“, odpowiedział Janusz trzeźwo. „Przez długi czas próbowałem zostać czemś innem, gdyż nie chciałem być duchownym. Ale ostatecznie zrozumiałem, że urząd ten został mi przeznaczony, i z pomocą Bożą spróbuję go pełnić“.
Głos jego był cichy i pokorny. Pomyślałam, że będzie on pełnił swój urząd dobrze i szlachetnie. Szczęśliwą wydawała mi się kobietą, która z natury byłaby dla niego przeznaczona i potrafiłaby mu pomagać. Ona nie byłaby piórkiem, które lada wietrzyk unosi wgórę, ona wiedzia-