Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo jest miły, moja droga, — rzekła do Fili, — ale duchowni powinniby być poważniejsi i bardziej majestatyczni.
— Czyż człowiek nie może się śmiać, a jednak być kapłanem? — zapytała Fila.
Ludzie tak, ale ja mówiłam o duchownych, moja droga, — zganiła ją ciotka Jakóbina. — Nie powinnaś też tak flirtować z panem Blake, rzeczywiście nie powinnaś.
— Nie flirtuję z nim, — zaprotestowała Fila.
Nikt jej nie wierzył, prócz Ani. Inni sądzili, że bawi się ona w tym wypadku zupełnie tak samo, jak zwykle, i bez ogródki oświadczali jej, że postępuje bardzo źle.
— Pan Blake nie należy do gatunku Olesia i Alfonsa, — rzekła raz Stella surowo. — Traktuje on wszystko poważnie. Możesz mu złamać serce.
— Czy sądzisz rzeczywiście, że mogłabym? — zapytała Fila. — Radabym była, gdybym mogła w to wierzyć.
— Filipo Gordon! Nigdy nie przypuszczałam, że jesteś tak zupełnie pozbawiona uczucia. Jak możesz mówić, że byłabyś rada, gdybyś mogła złamać komuś serce!
— Nie tak powiedziałam, moja droga. Powtarzaj moje słowa dokładnie. Powiedziałam, że radabym była, gdybym mogła uwierzyć, że zdołałabym je złamać. Chciałabym wiedzieć, że posiadam siłę po temu.
— Nie rozumiem cię, Filo. Wodzisz go za nos, a wiesz, że nie masz przytem poważnych zamiarów.
— Chcę go doprowadzić do tego, żeby mi się oświadczył... jeżeli zdołam, — odpowiedziała Fila spokojnie.
— Nie będę się z tobą spierała, — rzekła Stella beznadziejnie.
Gilbert przychodził niekiedy w piątki. Zawsze wydawał się w dobrym humorze i dotrzymywał innym kroku w żartach i docinkach. Towarzystwa Ani nie szukał szcze-