gólnie, ale go też nie unikał. Gdy się przypadkiem znaleźli razem, rozmawiał z nią uprzejmie i powściągliwie, jak z nową znajomą. Stara przyjaźń minęła zupełnie. Ania odczuwała to wyraźnie, ale powiadała sobie, że rada jest i wdzięczna Gilbertowi za jego zupełne przezwyciężenie rozczarowania w stosunku do niej. Obawiała się istotnie owego wieczora kwietniowego w ogrodzie, że go dotkliwie zraniła i że rana ta długo się będzie leczyła. Teraz widziała, że nie było powodu do uskarżania się na to. Wielu ludzi umarło już i robaki ich zjadły — ale nie umarli z miłości. Gilbertowi najwidoczniej nie groziło niebezpieczeństwo bliskiej śmierci. Zażywał życia i był pełen ambicji i werwy. On nie potrafił usychać z rozpaczy dlatego, że jakaś kobieta była piękna i zimna. Ania, przysłuchując się nieustannej paplaninie jego z Filą, zastanawiała się, czy nie wmówiła sobie tylko owego błysku w jego oczach, gdy mu powiedziała, że nigdy nie będzie jej na nim zależało.
Nie brakło takich, którzy chętnie zajęliby wakujące po Gilbercie miejsce. Ale Ania odtrącała ich zabiegi bez lęku. Gdyby właściwy „książę z bajki“ nigdy nie miał przyjść, nie chciała zastępcy. Tak sobie powiedziała surowo owego szarego dnia w wietrznym parku.
Nagle spełniła się przepowiednia ciotki Jakóbiny i deszcz lunął z poświstem. Ania otworzyła parasol i poczęła zbiegać ze zbocza. Gdy wbiegała na ulicę portową, dziki wicher powiał obok niej. W jednej chwili parasol jej wywrócił się naopak. Ania chwyciła z rozpaczą za druty. A potem... tuż obok niej rozległ się jakiś głos:
— Przepraszam, czy mogę pani zaofiarować swój parasol?
Ania podniosła wzrok. Wysoki, piękny i dystyngowany, z ciemnemi, melancholijnemi, niezgłębionemi oczy-
Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.