— Ostatecznie prawdziwemi różami są róże różowe, rzekła Ania, obwiązując bukiet Diany białą wstążką w zachodniej facjatce domu Barrych. — Są one kwiatami miłości i wierności.
Diana stała podniecona na środku swego pokoju, przystrojona w ślubną biel; czarne jej loki przyciśnięte były przez gazę białego welonu ślubnego. Ania upięła ten welon, zgodnie z ich umową z przed lat.
— Wszystko jest zupełnie tak piękne, jak sobie wyobrażałam niegdyś, myśląc o twoim nieuniknionym ślubie i naszej koniecznej rozłące, — zaśmiała się. — Jesteś oblubienicą moich marzeń w „czarownym, powiewnym welonie“, Diano. A ja jestem twoją druchną. Ale niestety, nie mam bufiastych rękawów, chociaż te krótkie rękawy koronkowe są o wiele ładniejsze. Nie pęka mi też serce, ani nie nienawidzę właściwie Alfreda.
— Właściwie nie rozstajemy się wcale, Aniu, — zaprotestowała Diana. — Nie wyjeżdżam daleko. Będziemy się nawzajem tak samo kochały, jak zawsze. Dotrzymałyśmy sobie owej „przysięgi“ przyjaźni z przed lat, prawda, Aniu?
— Tak, dotrzymałyśmy jej wiernie, przyjaźń nasza była piękna, Diano. Nigdy jej nie zepsułyśmy jakąś kłótnią, czy sporem, czy nieprzyjaznem słowem. Spodziewam
Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ XXIX.
Ślub Diany.