odłożyła książkę i ujęła serwetkę, którą wyszywała. Konwersacja z Samem była rzeczywiście niemożliwa.
Po długiem milczeniu Sam odezwał się wreszcie.
— Mieszkam tam obok, — rzekł krótko, wskazując źdźbłem słomy w kierunku sąsiedniego domu.
— O, rzeczywiście? — zapytała Ania uprzejmie.
— Tak.
— A dokąd się pan teraz udaje?
— Ano, myślę trochę o tem, żeby założyć własny dom. Podoba mi się jeden w Millersville. Ale gdybym go wynajął, muszę mieć żonę.
— Tak mi się zdaje, — rzekła Ania.
— Tak.
Znowu nastąpiło milczenie. Ostatecznie Sam poruszył znowu swojem źdźbłem słomy i rzekł:
— Czy pani mnie chce?
— Cooo? — zawołała Ania ochryple.
— Czy pani mnie chce?
— Czy pan ma na myśli, żeby pana poślubić? — zapytała biedna Ania słabo.
— Tak.
— Nnno... za mało pana znam! — zawołała Ania podniecona.
— Ale pozna mię pani, gdy się pobierzemy, — rzekł Sam.
Ania zebrała całą swoją biedną godność.
— Oczywiście nie chcę pana poślubić, — rzekła wyniośle.
— Ano, może pani żałować, — ostrzegł ją Sam. — Jestem dobrym robotnikiem i mam trochę pieniędzy w banku.
Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.