Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

rzetelnymi, czcigodnymi ludźmi mogą być, ale Slonami są i będą, choćby mówili językami ludzkiemi i anielskiemi.
Gilbert i Ania, szczęśliwie nieświadomi, że przyszłość ich w ten sposób zadecydowana została przez panią Małgorzatę, wałęsali się wśród cieniów Lasu Duchów. Wdali połyskiwały zżęte wzgórza w promieniach zachodzącego słońca pod bladem, różowo-błękitnem niebem. Długie cienie drzew w alei sosen odgraniczały wyżej położone łąki. Lekki wiatr świszczał wokół nich, w odgłosie jego brzmiała nuta jesieni.
— Ten las rzeczywiście jest teraz pełen duchów... starych wspomnień, — rzekła Ania, schylając się, aby zerwać źdźbło paproci, wyblakłe od chłodu. — Mam wrażenie, jakby dwie małe dziewczynki, Diana i ja, bawiły się tu jeszcze ciągle, siedząc o zmroku nad Fontanną Driad na schadzce z duchami. Czy uwierzysz, że nie mogę nigdy przejść tą drogą, aby nie odczuć odrobiny dawnego dreszczu i lęku? Stworzyłyśmy sobie pewną szczególnie przeraźliwą zjawę — był to duch zamordowanego dziecka, który skradał się do człowieka ztyłu, kładąc swe zimne palce na jego rękach. Przyznam, że do dzisiejszego dnia nie potrafię pozbyć się złudzenia, że słyszę za sobą te małe, szybkie kroczki gdy wchodzę tu po zapadnięciu zmroku. Nie lękam się Białej Pani, ani człowieka bez głowy, ani szkieletów, ale pragnęłabym, abym sobie była nigdy nie wyobraziła istnienia tego dziecka. Jakże się Maryla i pani Barry gniewały o to, — zakończyła Ania ze śmiechem.
Poprzez drzewa, okalające bagno przeświecało purpurowe niebo; dokoła snuło się babie lato. Za grupą nagich sosen, rozgrzanej od słońca w dolince, otoczonej klonami znaleźli owo „coś“, czego szukał Gilbert.
— A, oto jest! — zawołał młodzieniec z zadowoleniem.