Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

wet pani Gardner uważa ją teraz za uroczą. Wszystko to wygląda, jakby było postanowione w niebie, ale ja mam co do tego pewne wątpliwości.
W małym pawilonie na wybrzeżu portowem, gdzie rozmawiali po raz pierwszy w ów dżdżysty dzień, poprosił Roy Anię, aby została jego żoną. Ania uznała za bardzo romantyczne, że obrał to właśnie miejsce. A oświadczyny jego przybrane były w tak piękne słowa, jakby je skopjował z „Poradnika dla zakochanych“, jak to uczynił i jeden z adoratorów Ruby Gillis. Efekt był bez zarzutu. I były to też szczere oświadczyny. Nie ulegało wątpliwości, że Roy czuł to, co mówił. Żadna fałszywa nuta nie wprowadzała dysonansu do tej symfonji. Ania czuła, że właściwie powinna zadrżeć od stóp do głowy. Ale nie zadrżała, była nawet niezwykle chłodna. Gdy Roy skończył, czekając na jej odpowiedź, rozchyliła wargi, aby powiedzieć doniosłe w skutki „tak“.
I w tej chwili odczuła, że drży, jakby stała nad skrajem przepaści. W życiu jej nastąpiła jedna z owych chwil, gdy przy nagłym przebłysku jaskrawego światła rozumiemy więcej, niż nauczyły nas wszystkie poprzednie lata. Cofnęła dłoń z ręki Roya.
— O, nie mogę... cię poślubić... nie mogę... nie mogę — krzyknęła dziko.
Roy zbladł. Czuł się bardzo pewny siebie, za co nie można go właściwie ganić.
— Co przez to rozumiesz? — wybełkotał.
— Myślę przez to, że nie mogę cię poślubić, — odpowiedziała Ania już opanowana. — Sądziłam, że będę mogła... ale nie mogę!
— Dlaczego nie możesz?
Głos Roya brzmiał już nieco spokojniej.
— Ponieważ... niedość cię kocham...