Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

Purpura oblała twarz Roya.
— Więc igrałaś tylko ze mną przez te dwa lata? — rzekł wolno.
— Nie, nie! To nieprawda! — zawołała biedna Ania. O, jakże mu to mogła wytłumaczyć? Nie mogła tego wytłumaczyć. Bywają rzeczy, których niepodobna wytłumaczyć. — Myślałam, że cię kocham... rzeczywiście wierzyłam w to... ale teraz wiem, że tak nie jest...
— Złamałaś mi życie. — rzekł Roy z goryczą.
— Przebacz mi, — błagała Ania skruszona, z pałającemi policzkami i gorączkowym wzrokiem.
Roy odwrócił się i przez kilka minut stał bez ruchu, spoglądając na morze. Gdy odwrócił się wreszcie do Ani, był znowu bardzo blady.
— Czy nie możesz mi dać nadziei? — zapytał.
Ania niemo potrząsnęła głową.
— W takim razie... bywaj zdrowa... — rzekł Roy. — Nie rozumiem tego... nie mogę uwierzyć, że nie jesteś kobietą, za jaką cię uważałem. Ale wyrzuty byłyby między nami daremne. Jesteś jedyną kobietą, którą potrafię kochać. Dziękuję ci za twą przyjaźń przynajmniej... Bywaj zdrowa, Aniu!
— Bywaj zdrów, — wyjąkała Ania.
Gdy Roy odszedł, siedziała jeszcze długo w pawilonie, przyglądając się białej mgle, wznoszącej się z przystani i sunącej łagodnie ku lądowi. Była to w jej życiu chwila poniżenia, pogardy dla siebie i wstydu. Fale życia zalały ją. A jednak przez wszystko to przebijało radosne wrażenie, że odzyskała wolność.
O zmroku wróciła cicho do „Ustronia Patty“ i udała się do swego pokoju. Ale Fila znajdowała się tam i siedziała na parapecie okna.