Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

Siły fizyczne odmówiły Ani nagle posłuszeństwa. Gdyby nie oparła się o niską gałęź wierzby, upadłaby. Parobek musiałby przecież wiedzieć, gdyby... gdyby... musiałby wiedzieć, gdyby było co wiedzieć.
Chłopiec szedł spokojnie po czerwonym gościńcu, pogwizdując. Nie widział Ani. Trzy razy daremnie próbowała zawołać go. Minął ją już niemal, gdy się jej nareszcie udało wydobyć głos z drżących warg.
Parobek odwrócił się na jej wołanie z uśmiechem, witając ją wesoło.
— Czy idziesz z domu? — zapytała Ania słabo.
— Naturalnie, — odparł chłopak uprzejmie. — Dostałem wczoraj wiadomość, że ojciec mój jest chory. Burza była taka, że nie mogłem pójść, więc idę dzisiaj z samego rana. Idę naprzełaj lasem, żeby sobie skrócić drogę.
— Czy słyszałeś, jak czuje się dzisiaj Gilbert Blythe?
Rozpacz zmusiła Anię do tego pytania. Wolałaby najgorszą wiadomość, niż tę straszną niepewność.
— Lepiej, — odpowiedział parobek. — Wczoraj wieczór był kryzys. Lekarz powiada, że teraz wyzdrowieje napewno. Ledwo uszedł śmierci. To dopiero chłopak, sam się tak umęczył na uniwersytecie. Ale muszę już pędzić. Mój poczciwy stary pewnie mnie chce pilnie zobaczyć.
Parobek ruszył dalej, gwiżdżąc znowu. Ania spoglądała za nim oczyma, w których radość rozwiała trwogę całej nocy.
Wesołe gwizdanie chłopca umilkło dawno woddali, a Ania ciągle jeszcze stała pod wierzbą, odczuwając niezwykłą rozkosz życia, gdy zabrana jej została wielka trwoga. Przypominało jej się zdanie z bardzo mądrej i bardzo starej Księgi:
„Płacz może trwać przez noc, ale ranek przynosi radość“.