Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Drzwi kuchni otworzyły się i ukazała się w nich drobna postać Maryli. Wolała spotkać się z Anią w mroku dziedzińca, gdyż lękała się, że się rozpłacze z radości — ona, zawsze tak sztywna Maryla, która wszelkie silniejsze uczucie uważała za rzecz niemożliwą. Pani Linde stała za nią, łagodna i macierzyńska jak dawniej.
Miłość, o której Ania mówiła do Fili, czekała na nią, otoczyła ją i spowiła w swoje błogosławieństwo i słodycz. Nic się teraz nie mogło równać ze staremi więzami i starymi przyjaciółmi na starem, dobrem Zielonem Wzgórzu! Jak gwiaździste były oczy Ani, gdy zasiedli do zastawionego stołu, jak różowe jej policzki, jak srebrny jej śmiech! A Diana miała u niej pozostać przez całą noc. Jakże to było podobne do drogich, dawnych czasów! A serwis z różanemi pąkami upiększał stół! Dalej nie mogła się posunąć wrodzona siła Maryli.
— Będziecie teraz pewnie z Dianą gadały przez całą noc, — rzekła Maryla z uśmiechem, gdy dziewczęta wchodziły nagórę.
— Tak, — przyznała Ania wesoło, — ale położę pierw Tadzia do łóżka. On tego koniecznie chce.
— Muszę przecież znowu odmówić przed kimś modlitwę, — rzekł Tadzio, gdy wchodzili po schodach. — To nic miłego odmawiać ją samotnie.
— Nie odmawiasz jej samotnie, Tadziu, Bóg jest zawsze z tobą i słucha ciebie.
— Ale ja Go nie widzę, — zaoponował Tadzio. — Muszę modlić się wobec kogoś, kogo widzę, ale nie chcę tego robić w obecności Maryli albo pani Linde.
Mimo to, gdy Tadzio ubrany został w swój szary, flanelowy strój nocny, nie zdawał się śpieszyć z rozpoczęciem modlitwy. Stał przed Anią, pocierając jedną nagą stopę o drugą, i wyglądał niezdecydowany.