Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

Tadzio jeszcze raz rzucił na nią niedowierzające spojrzenie, potem cichym głosem wypowiedział owo okropne i słowo. W następnej chwili ukrył twarz na jej piersi.
— O Aniu, nigdy już tego nie powtórzę — nigdy. Nigdy nie będę potrzebował tego mówić. Wiedziałem, że to było złe, ale nie przypuszczałem, że to było tak... tak... nie przypuszczałem, że to było tak złe.
— Nie, nie sądzę, abyś to kiedykolwiek musiał powtórzyć, Tadziu — albo myśleć o tem. I na twojem miejscu nie obcowałabym z chłopcem od pana Harrisona.
— Ale on zna takie wspaniałe okrzyki wojenne, — rzekł Tadzio z lekkiem ubolewaniem.
— Ty jednak nie potrzebujesz nabijać sobie głowy złemi słowami, Tadziu — słowami, które cię zatrują i zniszczą w tobie wszystko dobre i szlachetne.
— Nie, — rzekł Tadzio z namysłem.
— Więc nie przebywaj w towarzystwie ludzi, którzy ich używają. A czy teraz czujesz się zdolny do modlitwy, Tadziu?
— O tak, — rzekł Tadzio, przyklękając gorliwie. — Teraz mogę się modlić. Teraz nie lękam się powiedzieć: „Gdybym miał umrzeć, zanim się zbudzę“, jak lękałem się, gdy mię korciło to słowo.
Diana i Ania prawdopodobnie otworzyły przed sobą wzajemnie tej nocy dusze, ale po zwierzeniach ich nie pozostało ani śladu. Przy śniadaniu wyglądały obie tak świeżo i promiennie, jak tylko młodość wyglądać może po niedozwolonych godzinach marzenia i wyznań. Do tego czasu nie padał jeszcze śnieg, ale gdy Diana w drodze do domu mijała stary most z bali, poczęły spadać białe płatki, unosząc się nad polami i lasami, stojącemi szaro i brunatnie w swoim śnie bez marzeń. Po krótkim czasie odległe pagórki i stoki spowiły się w przejrzyste zasłony, jakgdy-