Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/117

Ta strona została przepisana.

odwadze chwilowej w niedzielę wieczorem i po wypowiedzeniu słów prawdy w kościele, dziewczynka już w poniedziałek musiała dać upust swojej niespożytej energji. Nic więc dziwnego, że właśnie w poniedziałek na głównej ulicy Glen ukazał się Władzio Blythe jadący oklep na prosięciu, a zanim na drugiem prosięciu Flora Meredith.
Prosięta były duże i świetnie wypasione. Nic dziwnego: były one własnością ojca Bertie Szekspira Drew, który specjalną uwagę zwracał na zewnętrzny wygląd swego żywego inwentarza. Władziowi właściwie ta eskapada nigdy nie przyszłaby na myśl, ale skoro Flora tak postanowiła, to trudno się było jej sprzeciwiać. Zjechali z pagórka i pomknęli w stronę wsi, Flora pochylona na grzbiecie zwierzęcia, z roześmianą twarzyczką, Władzio purpurowy ze wstydu. Minęli właśnie pastora wracającego z dworca, dzisiaj jakoś bardziej przytomnego niż zwykle, który chciał nawet zganić Florę za tę eskapadę, lecz po powrocie do domu wkrótce o tem wszystkiem zapomniał. Przemknęli tuż obok pani Aleksandrowej Davis, przejętej zgorszeniem i wpadli prawie pod nogi pannie Rozalji West, która wybuchnęła głośnym śmiechem na ten dziwaczny widok. Wreszcie, nim prosięta zdołały wbiec na dziedziniec pana Drew, Flora i Władzio zdołali z nich zręcznie zeskoczyć, lecz w tej samej chwili natknęli się na przechodzących ulicą państwa Blythe.
— Ładnie wychowujesz naszych chłopców, — zwrócił się Gilbert z wymówką do żony.
— Może ich psuję nieco, — szepnęła Ania