Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— Widziałam ją. Mój Władzio dotrzymywał jej towarzystwa. Dałam mu za to porządną burę. Nie tłumaczył się, tylko mi powiedział, że to był jego pomysł, a nie Flory.
— W to już stanowczo nie wierzę, pani doktorowo, — zawołała Zuzanna, wznosząc w górę ramiona. — Władzio zawsze przyjmuje na siebie winę. Ale obydwie dobrze wiemy, pani doktorowo, że nasz kochany chłopak nie wpadłby nigdy na pomysł przejechania się na prosięciu, pomimo, iż pisze poezje.
— Bezwarunkowo na tę myśl mogła wpaść tylko Flora Meredith, — przyznała panna Kornelja. — Z drugiej strony jestem zadowolona, że taki koniec spotkał prosięta pana Drew. Ale jaki to wstyd dla nas, żeby coś podobnego robiła córka pastora!
— I syn doktora! — dorzuciła Ania, naśladując ton panny Kornelji. Po chwili wybuchnęła głośnym śmiechem: — Droga panno Korneljo, przecież to są jeszcze dzieci. Właściwie nic złego przecież nie robią. Ja także kiedyś byłam bardzo psotna, a jednak wyrosłam na stateczną niewiastę.
Panna Kornelja zaśmiała się także.
— Bywają chwile, droga Aniu, kiedy zapominam o tem, że jesteś już dorosłą kobietą. Dziwnie solidaryzujesz się z tymi smarkaczami i ja mimowoli pod twoim wpływem mięknę dla nich.
Ale muszę już pędzić do domu, bo jutro mam mieć gości, i trzeba wsadzić chleb do pieca. — Wprawdzie Mary powiedziała, że sama to zrobi i jestem pewna, że potrafiłaby, lecz dopóki żyję