Spotykał ją kilkakrotnie w kościele, kilkakrotnie witał się z nią i żegnał, lecz zawsze był myślą gdzie indziej, gdy ona przechodziła tuż obok i niknęła w bocznej nawie. Nigdzie więcej nie miał okazji jej spotkać. I gdyby do dzisiaj ktoś zapytał Johna Mereditha, jak wygląda Rozalja West, na pewno nie potrafiłby jej określić. Teraz dopiero ukazała mu się w całej pełni, w blasku srebrzystego księżyca, pochylona nad źródełkiem.
Właściwie niczem nie przypominała Cecylji, która dla niego była wyśnionym ideałem kobiecej piękności. Cecylja była mała, ciemna i ruchliwa, Rozalja West była wysoka, przystojna i nieco ociężała, a jednak John Meredith pomyślał, że nigdy jeszcze nie widział podobnie pięknej kobiety.
John Meredith zaskoczony był urodą Rozalji, tak samo, jak Rozalja była zaskoczona jego obecnością. Nie przypuszczała, aby mogła spotkać kogokolwiek przy źródle, a tem bardziej, aby spotkała kogoś z plebanji. Trzymała pod pachą kilka książek, które wypożyczyła w czytelni i niosła do domu i usiłowała ukryć wyraz zmieszania, jaki się odzwierciadlił na jej twarzy.
— Miałam straszne pragnienie, — rzekła, zająknąwszy się nieco, w odpowiedzi na obojętne napozór pozdrowienie pana Mereditha. Czuła, że w tej chwili była tu intruzem i pragnęła nadewszystko wycofać się stąd jak najprędzej. To jej zmieszanie jednak dodało odwagi panu Meredithowi, zapomniał o swem zwykłem zawstydzeniu, a może srebrzysty księżyc tak go dziwnie usposobił.
— Pozwoli pani sobie przynieść kubeczek, —
Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/124
Ta strona została przepisana.