Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/127

Ta strona została przepisana.

nieby przeczytał. Zaznaczyła, że z przyjemnością mu ją pożyczy i w tym celu pan Meredith wszedł do wnętrza starego domostwa Westów.
Sam dom sprawiał wrażenie dość ponure, obrośnięty był dzikiem winem, dzięki któremu rzadko kiedy słońce zaglądało do obszernej jadalni. Staroświecki ten budynek, zawieszony niejako tuż nad przystanią, połyskiwał teraz w srebrzystej poświacie księżyca, spoglądając oczodołami swych okien na piaszczyste wybrzeże i na spokojne fale morza. Oni szli niewielkim ogródkiem, woniejącym stale różami, chociaż już róże teraz dawno przekwitły. Przy bramie jaśniały blade kielichy lilij, opasane szeroką wstęgą rozkwitłych aster, biegnących aż do werandy.
— Ma pani cały świat u progu swego mieszkania, — zauważył John Meredith, oddychając pełną piersią. — Cóż za cudowny widok! Może pani tu swobodnie wdychać świeży powiew morskiego wiatru.
— Dzisiaj jest trochę chłodno, — uśmiechnęła się Rozalja. — Na szczęście niema wiatru, bo wtedy dopiero mógłby pan ocenić całą rozkosz, jaką ten zakątek posiada. Uważam, że raczej właśnie nasz dom powinien nosić nazwę Czterech Wiatrów, bo bardziej tu wietrzno, niż w przystani.
— Ja lubię wiatr, — odparł pastor. — Dzień pozbawiony wszelkiego podmuchu wiatru, jest dla mnie dniem martwym. Wiatr budzi mnie z uśpienia wówczas, gdy w ciszy zapadam w letargiczny sen. Pani pewnie zna mnie z tej strony, panno West. Jeżeli następnym razem spotkam panią i nie