Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Przy końcu długiej drogi Flora dotarła wreszcie do wielkiego staroświeckiego domu, obok którego maszerowali jeszcze dawni lombardzcy żołnierze. Na bocznej werandzie siedział Norman Douglas, pochłonięty czytaniem gazety. Przy nim leżał wielki jego pies. W kuchni, gdzie gospodyni, pani Wilson, przygotowywała kolację, słychać było brzęk talerzy i stuk rondli, bo Norman Douglas niedawno jeszcze kłócił się z panią Wilson i z tego powodu obydwoje byli w złych humorach. To też, gdy Flora weszła na werandę i Norman Douglas opuścił gazetę, wyjrzały ku niej oczy pełne złości i zniechęcenia.
Norman Douglas, jak na swój wiek, wyglądał jeszcze młodo. Miał długą rudą brodę i rude włosy, których było mnóstwo na wielkiej jego głowie. Wysokie białe czoło i niebieskie oczy o zimnym połysku stali przekonywały o tem, że duszą był jeszcze młody. Umiał być bardzo miły, jak chciał, ale umiał być straszny. Biedna Flora, którą przywiodła tu tak przykra misja, akurat natrafiła na jeden z jego najgorszych humorów.
Norman Douglas nie wiedział, kim jest ta dziewczynka i patrzał na nią z wielką niechęcią. Lubił dzieci wesołe, roześmiane, a w tym momencie Flora była blada i przerażona.
— Co tam, u djabła? Coś ty za jedna i czego szukasz tutaj? — zapytał charkotliwym głosem.
Po raz pierwszy w życiu Flora nie miała nic do powiedzenia. Nie spodziewała się, że Norman Douglas jest aż taki. Sparaliżował ją przestrach. On to zauważył i stał się jeszcze bardziej gniewny.