Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— O co ci idzie? — huknął. — Wyglądasz, jakbyś chciała coś powiedzieć, lecz boisz się. Cóż to takiego? Mów, ale prędko!
Nie. Flora nie mogła mówić. Nie mogła wydobyć głosu. Wargi jej tylko drżały.
— Na miłość boską, nie płacz, — ryknął Norman. — Nie znoszę łez. Jeżeli masz coś do powiedzenia, to mów. Nie patrz tak na mnie. Mów, kim jesteś?
Głos Normana słychać było chyba w przystani. W kuchni umilkł brzęk rondli, pani Wilson nasłuchiwała. Norman wsparł wielkie swe dłonie na kolanach, pochylił się naprzód i patrzał w bladą twarzyczkę Flory. Sprawiał teraz wrażenie olbrzyma z jakiejś okrutnej baśni. Flora czuła, że za chwilę ten wzrok ją pochłonie.
— Jestem Flora Meredith, — zdobyła się na nieśmiały szept.
— Meredith, hę? Córka pastora? Słyszałem o was, słyszałem! Jeździsz na prosięciu i profanujesz niedzielę! Ładny gagatek! Czego tu chcesz, hę? Czego chcesz od starego poganina, co? Nie liżę się księżom i nie chcę, żeby się mnie lizali. Czego chcesz, pytam?
Flora chciałaby być teraz o tysiąc mil stąd. Poczęła jąkać się, chcąc swe myśli przybrać w słowa.
— Przyszłam — prosić pana — aby pan wrócił do kościoła — i płacił — pensję...
Norman spojrzał na nią, poczem wybuchnął znowu:
— Ach, ty bezczelna! Poto tu przyszłaś, smarkata? Kto cię do tego nakłonił?