Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/157

Ta strona została przepisana.

kania i weszła. Norman Douglas siedział właśnie przy kolacji, trzymając w ręku gazetę. Flora przeszła przez pokój, wyrwała mu z rąk gazetę, rzuciła na podłogę i podeptała. Potem spojrzała nań błyszczącemu oczami, z zarumienioną twarzyczką. Była teraz tak piękna w swojej złości, że Norman Douglas nie mógł jej poznać.
— Co cię znowu sprowadza? — wybuchnął, lecz bardziej już przejęty zdziwieniem, niż gniewem.
Nieustraszenie spojrzała w zagniewane oczy, których tylu ludzi się ulękło.
— Wróciłam, żeby powiedzieć, co myślę o panu, — rzekła spokojnym tonem. — Ja się pana nie boję. Jest pan obrzydliwym tyranem, antypatycznym człowiekiem. Zuzanna powiada, że pójdzie pan na pewno do piekła, martwiłam się, ale teraz już się nie martwię. Pańska żona od dziesięciu lat nie miała nowego kapelusza, nic dziwnego, że umarła. Będę do pana robić najbrzydsze miny, jak pana zobaczę. Ojciec ma w książce portret djabła, pójdę do domu i napiszę tam pańskie nazwisko. Jest pan stary dureń i mam nadzieję, że długo pan nie pożyje.
Flora niedokładnie zdawała sobie sprawę, co to jest dureń, słyszała tylko, jak Zuzanna użyła tego wyrazu i z tonu, jakim to Zuzanna wypowiedziała, domyśliła się, że to musi być brzydkie słowo. Lecz Norman Douglas znał jego znaczenie. Słuchał całej tyrady Flory w absolutnem milczeniu. Gdy przerwała dla zaczerpnięcia powietrza, wybuchnął nagle