podała na stół ulubione jego potrawy. Jim zato pochłaniał wszystko, co mu włożono na talerz. Władzio dziwił się, skąd nagle brat miał taki apetyt. Jak ktokolwiek mógł jeść dzisiaj kolację? I jak mogli tak wesoło gawędzić? Przy stole siedziała matka z błyszczącemi oczami i zarumienionemi policzkami. Nie miała pojęcia, że jej syn będzie się jutro pojedynkował. Władzio zastanawiał się nad tem, czy byłaby w tak dobrym humorze, gdyby zdawała sobie z tego sprawę. Jim sfotografował Zuzannę swoim nowym aparatem i fotografja obiegała teraz stół dokoła ku wielkiemu zgorszeniu Zuzanny.
— Wiem, że nie jestem pięknością, pani doktorowo, zawsze o tem wiedziałam, — przyznawała, — ale żebym była tak brzydka, jak na tej fotografji, to już nigdy w to nie uwierzę.
Jim wybuchnął głośnym śmiechem, a Ania mu sekundowała. Władzio nie mógł tego znieść. Wstał od stołu i umknął do swego pokoju.
— Ten dzieciak ma coś na sercu, pani doktorowo, — rzekła Zuzanna. — Nawet nie tknął kolacji. Myśli pani, że kombinuje jakiś nowy wiersz?
Biedny Władzio był w tej chwili bardzo daleki od „kombinowania wierszy“. Wsparł łokieć na parapecie otwartego okna i pochylił głowę na piersi.
— Władek, chodź na wybrzeże, — zawołał Jim, zaglądając przez okno. — Chłopcy mają dzisiaj wieczorem palić trawę na wzgórzu. Ojciec pozwolił nam iść, chodźmy.
Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/167
Ta strona została przepisana.