Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/168

Ta strona została przepisana.

W każdym innym wypadku Władzio byłby uszczęśliwiony tą propozycją. Ogromnie lubił patrzeć na buchający w górę płomień. Teraz jednak odmówił bratu i żadne argumenty nie zdołały go przekonać. Rozczarowany Jim, któremu się nie chciało iść samemu do przystani Czterech Wiatrów, zrezygnował sam z zamiaru pójścia i wyniósł się z książką do swego muzeum na poddaszu. Wkrótce zapomniał o swem rozczarowaniu, pochłonięty losami bohaterów powieści, wyobrażając sobie, że sam jest generałem, prowadzącym swe wojsko do walki, która miała przynieść zwycięstwo.
Władzio długo jeszcze siedział przy oknie. W pewnej chwili do pokoju wsunęła się Di, chcąc się dowiedzieć, co takiego zaszło, lecz Władzio nawet z nią nie mógł dzisiaj mówić. Rozmowa o tem, co miało nastąpić, przejmowała go jeszcze większem przerażeniem. I tak już myśli sprawiały mu ból dotkliwy. Wiatr szumiał w gałęziach klonów przed oknem, ściemniło się zaróżowione niebo na zachodzie, a srebrzysta tarcza księżyca zawisła zwycięsko ponad Doliną Tęczy. W dali ukazał się płomień z ponad pagórków i ubarwił granatowy horyzont swą wspaniałą czerwienią. Był spokojny wieczór, tylko zdala dochodziły dźwięki nieuśpionej jeszcze wsi. Pies szczekał nad strumykiem, lokomotywa sapała na małym dworcu w Glen, co pewien czas dobiegały głośne śmiechy z podwórza plebanji. Jak ludzie mogą się śmiać? Jak psy mogą szczekać, jakby nie wiedziały, że jutro ma się stać coś tak ważnego?