Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/169

Ta strona została przepisana.

— Och, żeby to już było po wszystkiem, — jęczał Władzio.
Mało spał tej nocy i z trudem zjadł nazajutrz swe zwykłe śniadanie. Zuzanna jakby na złość nałożyła mu większą niż codziennie porcję. Pan Hazard był dziś również niezadowolony ze swego ucznia. Flora Meredith siedziała w swej ławce posępna, a Dan Reese ustawicznie podczas lekcji rysował dziewczynkę przytuloną do głowy koguta i pokazywał swój rysunek wszystkim. Wiadomość o pojedynku rozniosła się szybko, nic więc dziwnego, że po szkole Dan i Władzio zastali kilku uczniów i kilka uczennic w szkolnym ogrodzie. Una poszła do domu, tylko Flora została i zawiązała na ramieniu Władzia błękitną szarfę. Władzio był zadowolony, że w gromadce widzów nie było nikogo z jego rodzeństwa. Widocznie nie dotarła do nich wiadomość o pojedynku i zaraz po lekcjach wrócili do domu. Ze spokojem spoglądał w twarz Dana. W ostatniej chwili cały lęk gdzieś pierzchnął, lecz czul jeszcze pogardliwą niechęć do walki. Dan był dzisiaj bledszy od Władzia. Wreszcie jeden ze starszych chłopców dał znak i Dan wymierzył siarczysty policzek Władkowi.
Władek zachwiał się na chwilę. Ból wymierzonego policzka oszołomił go, lecz po chwili nie czuł już bólu. Coś, czego nie znał dotychczas, zawładnęło nim całym. Twarz mu się zarumieniła, oczy zapłonęły ogniem. Uczniowie szkoły w Glen St. Mary nigdy sobie nie wyobrażali, że Władzio może tak wyglądać. Odskoczył kilka kroków wtył i niby dziki tygrys rzucił się na Dana.