Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/183

Ta strona została przepisana.

ło mu takiej satysfakcji, jak nauczanie i strofowanie nieletnich. Nie miał zamiaru zamilknąć i nie zamilkł. Stał przed ogniem na dywanie z nogą zgiętą nieco i wylewał z siebie potok wzniosłych słów. Flora nie słyszała ani jednego wyrazu. Nie słuchała wogóle co mówił. Lecz obserwowała jego długi czarny surdut z płomieniem zadowolenia w oczach. Pan Perry stał bardzo blisko ognia. Poły jego surduta zaczęły skwierczyć, surdut się palii. On jednak zajęty był tylko tem, co sam mówił. Surdut począł dymić coraz obficiej. Maleńka iskierka sfrunęła z rozpalonej głowni drzewa i przysiadła na surducie. Wreszcie rozgorzała jasnym płomieniem. Flora nie wytrzymała już dłużej i wybuchnęła nagle głośnym chichotem.
Pan Perry zamilkł, rozgniewany tą impertynencją. Nagle zorjentował się, że pokój jest przesiąknięty wonią spalenizny. Rozejrzał się dokoła, lecz nic nie dostrzegł. Wreszcie sięgnął dłonią do poły surduta i cofnął rękę natychmiast. W surducie wypalona już była duża dziura, a ubranie było zupełnie nowe, włożył je po raz pierwszy. Flora wybuchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem, na widok jego dziwnej pozy i panicznego przerażenia.
— Nie widziałaś, że się mój surdut pali? — zawołał gniewnie.
— Owszem, sir, — odparła Flora z niewinną minką.
— Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? — indagował, spoglądając na nią groźnie.
— Sam pan mówił, że nie wolno przerywać