oświetlonego pokoju. Wsparłszy się dłońmi o stół, czekała. Wyglądała dzisiaj bardzo ładnie w swej czarnej, długiej stylowej sukni. Na szyi miała bogatą kolję z szafirów, jedyny pozostały klejnot rodzinny. Spacer po mroźnem powietrzu zabarwił jej policzki dziewczęcym rumieńcem, lecz stalowo-błękitne jej oczy były zimne, jak noc zimowa. Stała w milczącem oczekiwaniu, które wreszcie odważyła się przerwać Rozalja.
— Heleno, był tu dzisiaj pan Meredith.
— Tak?
— I — zaproponował mi małżeństwo.
— Byłam na to przygotowana. Oczywiście odmówiłaś mu?
— Nie.
— Rozaljo — Helena zacisnęła dłonie i postąpiła parę kroków naprzód. — Chcesz mi powiedzieć, żeś przyjęła jego oświadczyny?
— Nie, nie.
Helena odzyskała na nowo równowagę.
— Więc, jak postąpiłaś?
Prosiłam go, żeby mi zostawił kilka dni do namysłu.
— Zupełnie zbyteczne, — rzekła Helena zimno, — bo przecież właściwie jest tylko jedna odpowiedź, na jaką się możesz zdobyć.
Rozalja podniosła w górę ręce z rozpaczą.
— Heleno, — zawołała bezdźwięcznym głosem. — Kocham Johna Mereditha i pragnę zostać jego żoną. Zechcesz mnie zwolnić z danej ci obietnicy?
— Nie, — odparła Helena, drżąc na całem ciele.
Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/203
Ta strona została przepisana.