Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/215

Ta strona została przepisana.

bez odrobiny skruchy. — Jeżeli ludzie mówią już tak o nas, to bądźmy naprawdę źli.
— Ale nie możemy sprawiać przykrości ojcu, — szepnęła błagalnie Flora.
Jerry mruknął coś niechętnie; przecież on także ojca bardzo kochał. Przez niezasłonięte okno gabinetu widzieli pana Mereditha, siedzącego przy biurku. Nie był w tej chwili zajęty czytaniem. Głowę wsparł na dłoniach i zatonął w pełnem rezygnacji rozmyślaniu. Dzieci wyczuły nagle, że był przygnębiony.
— Przysięgłabym, że ktoś mu już musiał o nas opowiedzieć dzisiaj, — rzekła Flora. — Ach, żeby ci ludzie wreszcie przestali się nami zajmować. O! Jim Blythe! Jakżeś ty mnie przestraszył!
Jim Blythe wślizgnął się cichutko na cmentarz i usiadł obok dziewczynek. Długo krążył po Dolinie Tęczy i wreszcie udało mu się zebrać pęczek świeżo rozkwitłych pierwiosnków dla matki. W jego obecności dzieci z plebanji zamilkły. Jim wyrósł jakoś z ich grona podczas tegorocznej wiosny. Przygotowywał się do egzaminów na Akademję Królewską i po szkole wraz ze starszymi uczniami odbywał specjalne lekcje. To też wieczorami był tak zajęty, że rzadko kiedy mógł wybiec do Doliny Tęczy. Zdawał się powoli wkraczać do świata dorosłych.
— Co wam się dzisiaj stało? — zapytał. — Nie jesteście w humorach.
— Niebardzo, — przyznała Flora ze skruchą. — I ty nie byłbyś w humorze, gdybyś wiedział, że hańbisz swego ojca i że ludzie mówią o tobie.