lenie z samej siebie prysnęło, jak bańka mydlana. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu w obliczu tych wszystkich konsekwencyj, których przedtem nie przewidywała.
— Och, Uno, nie pomyślałam o tem, — szepnęła ze skruchą. — Wogóle nie myślałam, że tak będzie.
Kolorowe pończochy były grube i nieprzyjemne i Flora ich naprawdę bardzo nie lubiła. Poprostu trudno je było nosić. Ciotka Marta zrobiła je własnoręcznie na drutach zeszłej zimy i do tej pory nie noszone leżały w szufladzie.
— Będziesz je jednak musiała włożyć, — rzekła Una. — Pomyśl, jak chłopcy w szkole śmiać się z ciebie będą. Pamiętasz, jak się śmieli z Maniusi Warren ,gdy włożyła swoje kolorowe pończochy?.
Ja ich nie włożę, — zadecydowała Flora. — Mimo zimna, pójdę do szkoły bez pończoch.
— Boso nie będziesz mogła pójść jutro do kościoła. Pomyśl, co by ludzie powiedzieli.
— Więc zostanę w domu.
— Nie możesz. Wiesz przecież, że ciotka Marta na to nie pozwoli.
Flora wiedziała o tem dobrze. Ciotka Marta nie zniosłaby tej myśli, że dziewczęta w niedzielę nie były w kościele. Wszystko jedno, jaka była pogoda, wszystko jedno, jak były ubrane. Do kościoła pójść musiały. Ciotkę Martę wychowywano w ten sposób przed siedemdziesięciu laty i ona tak samo wychowywała Florę i Unę.
Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/227
Ta strona została przepisana.